Na Arktykę wielkie mocarstwa od dawna ostrzą sobie zęby. Pomysł Trumpa, by odkupić od Danii Grenlandię (który zelektryzował światowe media) nie był wcale nowy – pierwsza taka propozycja padła już w 1946 roku. Amerykanie w trakcie II wojny światowej mieli na największej wyspie bazy, chroniące przed niemiecką inwazją zasoby kriolitu – cennego wojennego surowca. Traktowali wtedy Grenlandię jak swoją strefę wpływów.
Chińską bramą do Arktyki jest Islandia i to na tej wyspie skupiają się interesy i inwestycje Państwa Środka. W 2007 r. rosyjski okręt podwodny umieścił flagę rosyjską na dnie oceanu na biegunie północnym. W 2013 r. rosyjskie służby rozpoczęły cykl szkoleń przygotowujących do działań w strefie podbiegunowej.
Ale topniejące lody Arktyki otworzyły drogę na północ nie tylko graczom geopolitycznym. W cieniu medialnej rywalizacji o militarne wpływy, zasoby czy szlaki transportowe toczy się cicha, często niepozorna, nieustanna, i potencjalnie nie mniej brzemienna w skutkach inwazja… obcych gatunków. Czym są, skąd przybywają i czy należy się ich obawiać?
Egzotyczne, obce czy szkodliwe?
Jedni nazywają inwazyjnymi wszystkie gatunki, które nie są rodzime dla określonego obszaru, nawet jeśli nie pochodzą z egzotycznych krain, a jedynie z innego ekosystemu. Z drugiej strony, do XVI wieku w Europie nie znano ziemniaków, które zostały sprowadzone dopiero po odkryciu Ameryki, a i Homo sapiens rozpoczął swoją – wyjątkowo udaną – inwazję na inne kontynenty dopiero jakieś 100 000 lat temu, opuszczając afrykańską sawannę. „Inwazyjnymi” nazywa się najczęściej te gatunki, które w nowym miejscu szybko się rozprzestrzeniają, znacznie przekształcając habitat, stanowiąc zagrożenie dla równowagi i napotkanych gospodarzy (co swoją drogą do Homo sapiens jak najbardziej pasuje…).
Najeźdźcami mogą być nie tylko kręgowce czy rośliny naczyniowe, ale też owady, skorupiaki, grzyby, a nawet jaja czy nasiona.
Którędy do ziemi obiecanej?
Do niektórych gatunków inwazyjnych jesteśmy już tak przyzwyczajeni, że trudno nam uwierzyć, że przybyły z daleka. Sprowadzenie wspomnianych już ziemniaków do Europy przez hiszpańskich odkrywców– początkowo jako botanicznej ciekawostki o żółtych kwiatkach noszonych chętnie przez Marię Antonię – odmieniło losy Europy, uwalniając ją w dużym stopniu od masowych klęsk głodu. Nie wszystkie pomysły na taką introdukcję obcych organizmów do nowego środowiska miały równie szczęśliwy finał. Sprowadzona w 1935 roku do Australii ropucha trzcinowa nie dość, że nie zwalczyła szkodnika – chrząszcza, pustoszącego plantacje trzciny cukrowej (jak zwykle ludzie myśleli, że mogą kontrolować naturę, ale zapomnieli sprawdzić, czy zgadzają się ich cykle życiowe, i w efekcie drapieżnik i ofiara nie występowały równocześnie), to była bardzo skuteczna w wypieraniu rodzimych gatunków, a co więcej okazała się trująca.
Nasz rodzimy żółw błotny nie wytrzymuje konkurencji z żółwiem czerwonolicym, sprowadzanym niegdyś jako „zwierzątko domowe”. Norki amerykańskie – uciekinierki z futrzarskich ferm – pustoszą populacje ptaków. Rośliny nie zostają w tyle - barszcz Sosnowskiego, znany jako „zemsta Stalina”, inwazyjny chwast sprowadzony z Kaukazu pod koniec lat 50. XX wieku miał służyć jako rewelacyjna pasza dla bydła, a do dziś jest trudnym do wyplenienia zagrożeniem, zostawiającym na skórze groźne poparzenia przypominające oblanie wrzątkiem.
Organizmy inwazyjne bywają „pasażerami na gapę” – pokonują tysiące kilometrów z importowanymi produktami, na przykład owocami, albo… drewnem kominkowym, jak piękny szmaragdowy chrząszcz, zawleczony z Azji do Ameryki Północnej, gdzie masowo niszczy jesiony.
Konkwista czy nowa szansa?
Dlaczego są takie groźne? To właśnie cechy, które pozwalają im odnieść sukces w nowym miejscu, decydują o tym, że naukowcy postrzegają je jako poważne zagrożenie dla różnorodności biologicznej, największe zaraz po utracie siedlisk.
Podstawowym warunkiem jest szeroki zakres tolerancji ekologicznej, czyli po prostu oportunizm –nie są wysoce wyspecjalizowane, łatwo dostosowują się do nowych warunków, temperatury, wilgotności czy dostępnego pokarmu. Są mistrzami reprodukcji i szybko wypełniają nisze ekologiczne, wypierając z nich „gospodarzy”, czasem na nich polując, częściej – konkurując skutecznie o zasoby, a nawet zmieniają warunki środowiska. W nowym miejscu najczęściej nie czekają na nich – przynajmniej początkowo - drapieżniki czy choroby.
A zatem gatunki inwazyjne są typowymi, a nawet stereotypowymi złoczyńcami biologii konserwatorskiej. Bezlitośnie panoszą się w nowych siedliskach i powodują chaos w rodzimych populacjach. Ale czy na pewno to zawsze cała prawda? Może czas przyznać, że większość ekosystemów uległa już tak ogromnym zmianom w wyniku interwencji człowieka, że przywrócenie ich do pierwotnego stanu jest trudne, ponieważ wiele rodzimych gatunków zniknęło? Każdy system dąży do równowagi – a nowe gatunki nierzadko wpisują się w krajobraz, a nawet sieć troficzną. Przykładów nie brakuje. Rodzime motyle w Kalifornii zaczęły żywić się obcymi roślinami, w Puerto Rico obce gatunki drzew pełnią rolę gatunków pionierskich i przyczyniają się do rewitalizacji terenów wylesionych. Racicznica zmienna, przywleczony z Europy wschodniej „złoczyńca” amerykańskich wód, uciążliwie obrastający urządzenia hydrotechniczne, jednocześnie dzielnie filtruje toksyny z jezior.
„Zabójczy duet”
Nie wszystkie inwazje to konsekwencja „skurczenia” dystansu między krajami i kontynentami dzięki globalizacji czy pomysłów przedstawicieli Homo sapiens, którym wydaje się, że można bez konsekwencji manipulować procesami przyrodniczymi.
Postępujące zmiany klimatyczne sprzyjają ekspansji gatunków inwazyjnych. Przemieszczanie się w kierunku biegunów to jeden z mechanizmów adaptacji do zmian klimatu. Innymi słowy, na półkuli północnej organizmy przesuwają swoje zasięgi występowania na północ – bo tam jest chłodniej. Z drugiej strony, zanikają bariery fizyczne (lód morski) i klimatyczne (temperatury) i na północy – na przykład w Arktyce – nowe gatunki mogą sobie poczynać coraz śmielej.
Exodus do Arktyki
Ale… co egzotyczne chrząszcze w drewnie kominkowym, gigantyczne parzące chwasty na polskich polach czy portorykańskie lasy mają wspólnego z Arktyką?
Mechanizmy i zagrożenia związane z gatunkami inwazyjnymi są takie same. Ale to w Arktyce zmiany klimatu są najszybciej i najsilniej odczuwalne, ekosystemy bardzo wrażliwe, sieci troficzne oparte o stosunkowo niewiele gatunków – a przez to nieodporne na zaburzenia równowagi.
Arktyka wydaje się wciąż trudno osiągalna i odległa, nawet dla ludzi, wyposażonych w nowoczesne środki transportu i technologie pozwalające znosić tamtejsze trudne warunki, a co dopiero dla zwierząt czy roślin. Są miejsca w regionie, gdzie świadomie i bardzo konsekwentnie broni się dostępu organizmów innych niż rodzime – np. przywożenia kotów na Svalbard zakazano już w 1992 roku, a ostatni przedstawiciel gatunku odszedł do krainy wiecznych łowów (na myszy) na początku 2021 roku.
Skąd więc biorą się arktyczni najeźdźcy?
Na razie uznaje się, że mniej niż 20 obcych gatunków zadomowiło się w Arktyce na stałe, ale coraz większa aktywność na Oceanie Arktycznym (transport morski) czy rozwijająca się turystyka mogą to wkrótce zmienić.
Wśród tych 20 najbardziej znanym jest przystosowany do zimna czerwony krab królewski, pochodzący z Morza Japońskiego, Morza Beringa i Północnego Pacyfiku. Został celowo wprowadzony do Morza Barentsa w latach 60. XX wieku, a obecnie rozprzestrzenia się na południe wzdłuż wybrzeża Norwegii i na Morzu Białym. Od 1961 do 1969 roku 1,5 miliona larw, 10000 młodocianych i ponad 3000 dorosłych osobników tego gatunku wypuszczono w rejonie Zatoki Kolskiej. To duży, żarłoczny drapieżnik odpowiedzialny za znaczne spadki poławianych skorupiaków, jeżowców i innych większych, wolno poruszających się gatunków dennych. A więc kolejny raz plan – tym razem krabowego, połowowego „eldorado” – przyniósł skutek odwrotny do zamierzonego, bo niewdzięczny krab wyjada połowy z rybackich sieci.
Wektorem gatunków inwazyjnych są często wody balastowe statków, wypuszczane w tym regionie, pełne organizmów z innych części świata. Jak na razie barierą dla nich są wciąż warunki w Oceanie Arktycznym – ale jak długo będzie to przeszkodą w regionie, który ogrzewa się nawet 6 razy szybciej niż reszta świata? Już teraz wokół Grenlandii rybacy poławiają coraz więcej makreli, dla której do niedawna było tu za zimno.
Z kolei przykładem lądowego gatunku inwazyjnego w Arktyce jest jeden z największych oportunistów w świecie ssaków, czyli lis pospolity. Rudy spryciarz wdziera się nie tylko do naszych miast, gdzie wyżywienie zapewnia mu dostęp do śmietników. Coraz śmielej poczyna sobie w arktycznej tundrze, co niestety jest złą wiadomością dla i tak już zagrożonego lisa polarnego. Zdarza się, że lis pospolity poluje na mniejszego krewniaka, ale przede wszystkim skutecznie konkuruje z nim o zasoby – np. gryzonie takie jak lemingi.
Raj dla turystów, piekło dla miejscowych?
Niewiele roślin inwazyjnych budzi tak wielkie kontrowersje, jak łubin alaskański (Lupinus nootkatensis).
Jak zwykle, zaczęło się niewinnie. Łubin alaskański, roślina rodzima na terenach Ameryki Północnej, został sprowadzony do Islandii w 1945 w celu zwalczania erozji gleby i wspomagania jej rekultywacji.
Niebiesko-fioletowe kwietne dywany to wyjątkowy widok, już niemalże symbol lata w Islandii i obowiązkowe zdjęcia zachwyconych turystów. Zarówno na północy wyspy i południu, na wschodzie i zachodzie, porasta łąki i pastwiska, górskie zbocza oraz brzegi rzek. Wszędzie łubin, aż po horyzont. Ale kwitnienie trwa krótko, turyści wyjeżdżają, a mieszkańcy zostają z brązowymi, przegniłymi połaciami; łubin wymknął się spod kontroli, zagraża miejscowej florze, szczególnie pozostałościom brzozy islandzkiej. Część naukowców nawołuje do pozbycia się malowniczego najeźdźcy, niektórzy obawiają się utraty turystów, jeszcze inni chcieliby wykorzystywać łubin jako paszę dla zwierząt.
Strategia i sukcesy
Wagę problemu dostrzega Rada Arktyczna. W 2017 roku dwie grupy robocze rady - Conservation of Arctic Flora and Fauna (CAFF) oraz Protection of the Arctic Marine Environment (PAME) przyjęły strategię i plan działań, oparte o zasady prewencji, szybkiego wykrywania i natychmiastowej reakcji, usuwania i kontroli.
Czy da się wygrać z gatunkami inwazyjnymi, czy też raz zainicjowany proces przekształcania ekosystemów jest nie do zatrzymania?
Historia wyspy Hawadax dowodzi, że przy dużym zaangażowaniu i dobrym planowaniu wszystko jest możliwe. Hawadax to surowa wyspa wulkaniczna należąca do Aleutów, położona na zachód od Alaski. Od 1827 roku Hawadax była znana jako Wyspa Szczurów, co odzwierciedlało obfitość jednego ich gatunku (Rattus norvegicus) i spustoszenie, jakie powodowały w ekosystemie wyspy przez około 200 lat. Pierwsze szczury dostały się na wyspę po katastrofie japońskiego statku u wybrzeży wyspy w 1780 roku. Ich populacja szybko się rozrosła i stała się bardzo żarłoczna, stanowiąc zagrożenie dla roślin i miejscowych ptaków.
We wrześniu 2008 r. rozpoczęto akcję tępienia szczurów. Udało się, w 2012 roku wyspa odzyskała nazwę – „Hadawax” – co oznacza w języku aleuckim „powitanie” – i żegnając obce (choć już zadomowione) gryzonie po kilkuset latach, uroczyście powitała na powrót dawno niewidziane maskonury i ostrygojady.
Tekst: Anna Wielgopolan