Jak wygląda życie na małej stacji polarnej w Arktyce? Jak się tam dostać i co tam robić? Na te i na wiele innych pytań znajdziecie odpowiedź w poniższym tekście.
Małe stacje polarne na Svalbardzie zwykle funkcjonują w sezonie letnim, gdy panuje dzień polarny i są lepsze warunki do prowadzenia badań. Mam nadzieję, że wyruszycie wraz ze mną w tę podróż i poczujecie magię Północy, tak jak ja. Stację, na którą chciałabym was zabrać, traktuję jako swój drugi dom. Miałam szczęście spędzić w niej już dziewięć sezonów.
A gdzie się właściwie wybieramy? Na Równinę Kawy (norw. Kaffiøyra), gdzie swoją stację polarną ma Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu. Znajduje się niedaleko Ny-Ålesundu, najdalej na północ zamieszkałego osiedla ludzkiego na świecie.
Stacja Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu zlokalizowana na Równinie Kawy (Svalbard)
Przygotowania
Każda podróż - i ta bliska, i ta daleka - zaczyna się od przygotowań. Przygotowania do wyprawy polarnej trwają już na wiele miesięcy przed podróżą. Wszystko zaczyna się od list. Sprawdza się spisy inwentaryzacji i ocenia, czego brakuje na stacji, a czego jest bardzo mało. Najważniejsze listy to te z żywnością. Wszystko trzeba zaplanować wcześniej, nie ma możliwości wyskoczenia ze stacji do najbliższego sklepu, bo ten znajduje się ponad 100 kilometrów dalej. Najważniejsza jest żywność, która nie psuje się szybko i do której przechowywania nie trzeba lodówki lub zamrażalnika. Są to wszelkiego rodzaju słoiki z gotowymi daniami, puszki z mielonką i tuńczykiem, makarony i oczywiście suszone kiełbasy. Jedzenie musi być wyliczone tak, by wystarczyło go na prawie trzy miesiące dla wszystkich uczestników wyprawy. O czym jeszcze nie można zapomnieć? O paliwie. I o opale. Prąd z agregatu, zasilanego olejem napędowym, potrzebny jest do ładowania akumulatorów, radia morskiego i wszelkiego sprzętu naukowego i osobistego, takiego jak aparaty fotograficzne czy komputery. Drewno zapewni nam ciepło, szczególnie w zimne i wietrzne dni. Trzeba pamiętać o wszystkim, co może być przydatne, począwszy od mydła aż po gwoździe, smary czy deski. Potem te wszystkie beczki, worki, pudła, pudełka, paczki i paczuszki muszą trafić na pokład statku, który zawiezie je z Polski na Svalbard.
Podróż
Podróż z Polski odbywa się samolotem, czasem z jedną, a czasem z kilkoma przesiadkami. Najczęściej przystankiem jest Oslo. Wsiadając do samolotu, trzeba pamiętać o tym, że choć w Polsce jest właśnie 25-30 stopni, to gdy za kilka godzin wyląduje się na Svalbardzie, tam będzie około 4 stopni. Krótkie spodenki i klapki nie są zbyt dobrym pomysłem. Zdecydowanie lepiej jest mieć w plecaku polar lub kurtkę.
Na lotnisku w Longyearbyen wita nas ustawiony przy pasie bagażowym wypchany niedźwiedź polarny. Takie niedźwiedzie stoją w osadzie w wielu miejscach użyteczności publicznej. Z lotniska można wydostać się na kilka sposobów: zamawiając taksówkę albo wsiadając do autobusu (podajemy wtedy kierowcy informację, w które konkretnie miejsce chcemy się udać). Zazwyczaj w Longyearbyen czekamy kilka dni na transport na stację. Dzięki temu możemy pozwiedzać osadę czy zrobić zakupy. I po raz ostatni skorzystać z telefonu czy internetu. Na stacji nie ma zasięgu telefonii komórkowej ani dostępu do sieci, jedyną możliwość skontaktowania się ze światem daje telefon satelitarny (wykorzystywany w sytuacjach awaryjnych) lub inReach (urządzenie satelitarne, będące lokalizatorem GPS, z którego można wysyłać krótkie wiadomości tekstowe).
Co jest wartego obejrzenia w Longyearbyen? Wszędzie zachowane są pamiątki po górniczej przeszłości osady takie jak słupy i wagoniki kolejki węglowej. Wartym odwiedzenia jest też Svalbard Museum czy kościół protestancki.
Pozostałości kolejki węglowej, Longyearbyen
Po kilku dniach zwiedzania przychodzi czas na podróż do miejsca, które ma stać się naszym domem na najbliższe dwa-trzy miesiące. Ale jak się tam dostać? Jest kilka możliwości, ale najczęściej wybieraną jest podróż wraz z całym naszym cargo na pokładzie statku szkoleniowo-badawczego s/y Horyzont II. Statek ten przywozi z Polski zaopatrzenie dla wszystkich polskich stacji badawczych na Svalbardzie. Czeka nas teraz około ośmiu godzin rejsu. Większość czasu, oczywiście gdy pogoda na to pozwala, spędzamy na pokładzie, podziwiając widoki. Jesteśmy podekscytowani tym, że za kilka godzin znajdziemy się na naszym końcu świata, gdzie za sąsiadów będziemy mieć tylko lisy polarne i renifery. Gdy statek rzuca kotwicę niedaleko stacji, pozostaje nam tylko zakasać rękawy. Jest czwarta nad ranem, ale panuje dzień polarny, więc brak światła słonecznego nie jest problemem. Pamiętacie te wszystkie beczki, skrzynie, paczki i paczuszki zamawiane i pakowane w Polsce? Teraz trzeba je przewieźć pontonem na brzeg i wyładować. Ale zaraz, zaraz. Nim zdołamy zejść drabinką do czekającego na nas pontonu, widzimy z pokładu jakiś ruch. Renifer? Bardzo szybko okazuje się, że to niedźwiedź polarny. Przez lornetki obserwujemy, jak spokojnym, niemal leniwym krokiem kieruje się wprost do naszej stacji. Obwąchuje wejście, okrąża garaże. Po kilku chwilach bezowocnych poszukiwań, jak tu się dostać do środka, znudzony niedźwiedź odchodzi i wskakuje do wody. Obserwujemy go jeszcze przez jakiś czas, upewniając się, że odpływa w kierunku północnym i nie ma zamiaru zawrócić. Każdy z nas liczył po cichu na spotkanie z niedźwiedziem polarnym, ale może nie w czasie rozładunku, gdy wszyscy są skupieni na tym, by nie upuścić paczek do słonej morskiej wody.
Niedźwiedź polarny zaglądający do garażu w czasie, gdy przypływamy na stację
Król Arktyki odpłynął, więc możemy schodzić na ląd. W zależności od pogody i warunków panujących na wodzie oraz oczywiście ilości przewożonych przez nas rzeczy, czeka nas od czterech do sześciu godzin wytężonej pracy. Najefektywniejszą metodą rozładunku pontonu jest tzw. metoda „podaj cegłę”. Dzięki temu paczki szybko lądują poza zasięgiem fal.
Gdy statek odpływa na południe, my zostajemy z górą rzeczy ułożonych w stosy na plaży. Co trzeba przewieźć na stację w pierwszej kolejności? Nasze rzeczy osobiste i oczywiście żywność. Niedźwiedzie polarne nie są jedynymi zwierzętami łasymi na nasze zapasy. Mieszkające w pobliżu lisy polarne również są bardzo zainteresowane tym, co przywieźliśmy. Przewozimy więc to wszystko wielokrotnie, pokonując trasę z plaży na stację, ciągnąc wyładowane wózki. Gdy wszystkie paczki z prowiantem zostaną ułożone w garażu, możemy odpocząć i pójść spać, z radością zawijając się w nasze śpiwory.
Pierwsze dni na stacji
Wstajemy po kilku godzinach gotowi na nowe wyzwania. Co trzeba jeszcze zrobić, by stacja zaczęła funkcjonować i być dla nas wygodnym domem? Czego człowiek potrzebuje do życia? Wody. Priorytetem jest napełnienie nią dużych plastikowych beczek. A skąd wziąć wodę? Z polodowcowego jeziorka, które znajduje się niedaleko stacji. Jest jednak na tyle daleko, że idąc tam, zawsze mamy ze sobą broń, by w razie pojawienia się niedźwiedzia polarnego, móc go odstraszyć. Montujemy w jeziorku pompę, rozwijamy pomiędzy nią a stacją wąż ogrodowy i tym sposobem w ciągu kilku chwil beczki zapełniają się wodą, którą będziemy używać do picia, przygotowywania posiłków i do mycia naczyń i siebie samych. W dalszej kolejności przelewamy paliwo do kanistrów i uruchamiamy agregat. Potrzebujemy prądu, by naładować akumulatory, podłączone do najważniejszego urządzenia na stacji – radia morskiego. Takie radio, nastawione zawsze na kanał szesnasty, to okno na świat. Służy nam głównie do komunikacji pomiędzy stacją a grupami, które są w terenie i prowadzą badania. Pozostaje nam jeszcze podłączenie butli gazowej do kuchenki, by zrobić pierwszą kawę/herbatę i racuchy. Mamy więc wodę, ciepły posiłek i komunikację, więc już czujemy się jak w domu. W międzyczasie ustawiamy i podłączamy staję meteo, by mieć na konsoli informację o temperaturze powietrza i porywach wiatru. Nie zapomnijmy również o kolejnej, bardzo ważnej rzeczy – uruchomieniu wychodka. W stacji nie ma bieżącej wody, instalacji wodno-kanalizacyjnej, a miejsce odosobnienia znajduje się na zewnątrz. Wychodząc tam, zabieramy ze sobą nie tylko rolkę papieru toaletowego, ale również rakietnicę. Niedźwiedzie polarne mogą pojawić się znienacka, o każdej porze dnia i nocy, i trzeba zawsze o tym pamiętać.
Trzeba uzupełnić zapas wody
Kilka pierwszych dni na stacji skoncentrowanych jest na rozpakowywaniu przywiezionego sprzętu i żywności, przeglądzie aparatury i urządzeń naukowych. Gdy wszystko jest już uporządkowane, poukładane i działa, wtedy można pójść w teren, czyli robić to, po co tu przyjechaliśmy, i co sprawia nam bardzo dużo frajdy i satysfakcji.
Badania
W oparciu o stację jako naukowcy prowadzimy przede wszystkim badania z zakresu nauk o Ziemi, obejmujące badania lodowców (glacjologia), rzek wypływających z lodowców (hydrologia), osadów i form utworzonych np. przez działalność lodowców czy zimnego klimatu (geomorfologia), geologiczne, geodezyjne, meteorologiczne i geofizyczne.
W wybranych punktach pomiarowych montujemy automatyczne urządzenia monitorujące temperaturę wody i ciśnienie.
Na lodowcach zainstalowane są tyczki ablacyjne, przy pomocy których możemy określić, ile lodu ubyło w danym przedziale czasowym. Co kilka dni idziemy na nasze badane lodowce, czyli Waldemara i Ireny, i przechodząc od tyczki do tyczki, mierzymy każdą z nich. Nie brzmi to zbyt ekscytująco, ale zapewniam, że takie jest, szczególnie gdy trzeba dostać się do kolejnej tyczki, przeskakując dosyć szerokie i głębokie potoki. Lepiej również omijać studnie lodowe, które mogą stać się śmiertelną pułapką. Po deszczu lub mżawce powierzchnia lodowca staje się śliska, no cóż, jak lód. Gdy ktoś zapomni raków, to wędrowanie po takim lodowcu wiąże się z nie lada wyzwaniem. Pogoda również może zmienić się dosłownie w mgnieniu oka. Wychodzimy ze stacji, gdy jest piękna, słoneczna aura, a w cyrku lodowcowym zaskakuje nas mgła lub śnieżyca.
Lodowiec Waldemara
Wchodzimy na okoliczne szczyty wzgórz i gór, by montować stacje meteorologiczne. Wspinamy się po osypujących się piargach, przystajemy, by odsapnąć i rozejrzeć się po okolicy, podziwiać równinę i lodowce z lotu ptaka. Na szczycie, gdy wszystko będzie już zainstalowane, siadamy i robimy sobie przerwę na posiłek. W takim miejscu kawałek chleba z konserwą turystyczną i batonik smakują jak najwspanialsza w świecie uczta. A gdy ktoś przemyci w plecaku zapakowane w folię racuchy, to wtedy mamy pełnię szczęścia. Leżymy na pokrytych porostami zboczach i cieszymy się chwilą. Nic nas nie goni, nie ma obaw, że zastanie nas noc i nie będziemy nic widzieć w drodze powrotnej. Lecz czasem nagłe załamanie pogody popędza nas do stacji. Zejście, choć tu lepszym słowem byłby zjazd, piargiem jest tak szybkie, że po chwili znajdujemy się już u podnóża góry. Mijamy pasące się renifery, pozdrawiając je, i kolejne kilkadziesiąt minut zajmuje nam przejście równiny, by skryć się w stacji przed mgłą, deszczem lub śniegiem.
Dwu- i czworonożni goście
Czy jesteśmy odcięci od świata w takiej małej stacji? I tak, i nie. Choć dwa-trzy miesiące spędzamy w bardzo małym gronie (od trzech do dziewięciu osób), nie jesteśmy odizolowani. Mimo że od cywilizacji dzieli nas ponad 100 km, to czasem mamy zadziwiającą liczbę odwiedzin. Duże statki wycieczkowe nie zaglądają w nasze okolice, bo dla nich fiord w tym miejscu jest za płytki, ale wykorzystują to jachty i łodzie motorowe. Załogi zaprzyjaźnionych jachtów, głównie pływających pod polską banderą, bardzo chętnie wpadają do stacji na herbatę i plotki. Jachty przewożą opowieści i plotki jak pocztę, od stacji do stacji, a my bardzo chętnie słuchamy, gdzie pojawił się ostatnio niedźwiedź polarny, gdzie był widziany wieloryb lub mors. Odwdzięczamy się opowieściami o przygodach, które nam się przydarzyły. W takich miejscach, na krańcach świata, bardzo częstą walutą są właśnie dobre historie. Innym sposobem wymiany dóbr jest barter. Załoga przywiozła nam owoce, jogurty albo świeży chleb, my dajemy im ziemniaki. Odbywa się to tak: „macie może trochę kiełbasy żywieckiej lub mleka? My wam damy kilka kilogramów ziemniaków albo marchewki, ostatecznie kawałek ciasta”.
Bywa, że wcześnie rano, albo późno w nocy budzi nas pukanie w drzwi lub okno. Pierwsza myśl – niedźwiedź! Ale w większości przypadków to turysta, który przypłynął kajakiem i który chciałby odpocząć. W Arktyce nie zostawia się ludzi w potrzebie, zapraszamy więc kajakarza do środka, wskazujemy wolne łóżko, w którym może się przespać, częstujemy herbatą i śniadaniem. Kiwamy tylko głowami, gdy słyszymy, że prześpi się kilka godzin i odpłynie. Patrzymy przez okno i już wiemy, że kajakarz zostanie z nami na dłużej. To świetna okazja, by podszlifować język angielski, porozmawiać o życiu w innych krajach.
W zależności od sezonu, dwunożnych gości witamy co tydzień, a czasem przed stacją kotwiczą jednocześnie trzy jachty, a czwarty zapowiada się przez radio morskie. W takich momentach stacja pęka w szwach, a zapas kubków do herbaty jest niewystarczający. Liczba ludności na naszym obszarze zwiększa się do kilkudziesięciu, a my czujemy się, jakbyśmy byli w jakimś bardzo ludnym mieście.
Jacht, który napotkał pak niedaleko stacji
Praktycznie codziennie mamy za to wizyty czworonożnych gości, a właściwie mieszkańców. Renifery uwielbiają trawę rosnącą wokół stacji i niezbyt boją się ludzi. Za to są ciekawskie i gdy tylko pojawi się coś nowego w infrastrukturze, od razu przychodzą sprawdzić, co to takiego. Jak wtedy, gdy postawiliśmy przy stacji automatyczną stację meteo, składającą się ze stelaży, rur i odciągów. Wtedy trzeba wszystko zabezpieczyć płotkiem, bo renifery koniecznie chcą przeprowadzić inspekcję budowlaną, a my nie możemy pozwolić na to, by zaplątały się w odciągi i się poraniły.
Ciekawskie renifery
Ciekawski renifer
Mimo że renifery są niegroźne dla człowieka, czasem przyprawiają nas prawie o zawał serca. Szczególnie gdy nie spodziewamy się nikogo w okolicy stacji, otwieramy drzwi, by z niej wyjść, a wtedy kątem oka rejestrujemy ruch jakiegoś wielkiego stworzenia. Pierwsza myśl i ucisk w gardle, że to niedźwiedź stoi dwa metry od nas. A to tylko renifer, który przestraszył się tak jak my i podskoczył, gdy drzwi się nagle otworzyły.
Kolejnym odwiedzającym jest lis polarny albo cała rodzina lisów. Są bardzo ciekawskie i fotogeniczne. I są też niezłymi złodziejaszkami. Wielokrotnie kradły nam mydło w kostkach, a czasem potrafiły wynieść czyjś kapeć. Oczywiście niejednokrotnie próbowały podkopać się pod nasz garaż z żywnością.
Pewnego razu matka przyprowadziła do nas dwójkę swoich szczeniąt. Była w pobliżu i sprawdzała, czy aby nie robimy im jakiejś krzywdy, ale my byliśmy zafascynowani i robiliśmy im zdjęcia jak opętani. Potem, dzień po dniu, mieliśmy niesamowitą okazję do obserwowania, jak ta dwójka rosła, bawiła się w okolicy i odpoczywała. W terenie obserwowaliśmy, jak lisi rodzic uczył młode poruszania się po topniejącej naledzi, skacząc z jednego kawałka lodu na drugi, tak by nie wpaść do rzeki.
Szczenięta bawiące się przed stacją
Często natrafialiśmy na ślady lisów lub same lisy na lodowcach lub na plaży, zaraz obok śladów niedźwiedzi. To bardzo sprytne zwierzęta, które doskonale wiedzą, że podążając w ślad za niedźwiedziem, mają szansę na darmowy posiłek, gdy ten upoluje jakąś tłustą fokę.
Wygrzewający się na słońcu lis polarny
Dochodzimy do kwestii niedźwiedzi polarnych. Od wielu sezonów pytanie, które sobie zadają polarnicy, to nie: „czy pojawią się niedźwiedzie?”, tylko: „ile ich tym razem będzie?”. Stacja stoi na trasie „misiostrady”, szlaku, którym niedźwiedzie podążają na północ lub południe. Ich obecność odkrywamy bardzo często przez przypadek, bo nie wydają żadnych dźwięków, póki nie próbują się włamać gdzieś lub dostać do skrzyni ze śmieciami. Gdy ktoś udaje się do wychodka i słyszy szelest, najpierw myśli, że to lisy, jednak gdy zza węgła widoczny jest wielki biały kawałek futra, w ekspresowym tempie wraca do stacji i wszczyna alarm. Zwykle pierwszą rzeczą, którą łapie się w takich sytuacjach, jest aparat fotograficzny. Broń oczywiście jest zawsze w pogotowiu, ale zdarza się, że niedźwiedź zrobi obchód wokół stacji i uznając, że nie ma nic ciekawego, odchodzi. Zdarza się jednak, że pojawia się nie jeden samotny niedźwiedź, ale samica z dwójką młodych. To jest dosyć ryzykowna sytuacja, bo nie ma nic groźniejszego, niż matka broniąca swoich młodych. Szczególnie gdy waży 300 kg i biega szybciej niż człowiek.
Samica z prawie dorosłym młodym
W terenie również natykamy się na tego króla Arktyki na przykład wtedy, gdy wyłania się zza grupy skał, do której właśnie zmierzamy. Albo jesteśmy tuż obok lodowca uchodzącego do fiordu i spostrzegamy, że to, co wydawało się jeszcze jednym kawałkiem lodu w wodzie, za szybko się porusza, a potem wdrapuje się na krę. Im więcej lodu w fiordzie, i im więcej fok odpoczywających na tym lodzie, tym większe prawdopodobieństwo, że gdzieś w okolicy pojawi się niedźwiedź polarny.
O dziwo, jedyne zwierzę, które nas atakowało, to wydrzyk. Wydrzyki (skuły) gniazdują wprost na tundrze i są terytorialne. Trasy naszych przejść do lodowca przebiegają właśnie przez ich terytorium. Kiedy w gnieździe pojawia się pisklak, wydrzyki są jeszcze bardziej wyczulone na pojawienie się intruzów. Gdy przypadkowo znajdziemy się niedaleko piskląt, dorosłe ptaki zrywają się do lotu i próbują nas odgonić, atakując z powietrza. Inną taktyką jest odciągnięcie intruza od gniazda. Wydrzyk udaje, że ma złamane skrzydło, wyginając je i ciągnąc po ziemi. Jest wtedy kandydatem na Oskara w kategorii: najlepiej zagrana rola rannego. Nie tylko ludzie są atakowani. Gdy renifer podejdzie za blisko, również jest przeganiany.
Życie codzienne
Życie na stacji, nawet jeśli trwa tylko kilka tygodni, to powrót do korzeni. Bez całego cywilizacyjnego, miejskiego, internetowego szumu skupiamy się na „tu” i „teraz”. Na codziennych czynnościach, badaniach, na pracy i odpoczynku, na podziwianiu piękna przyrody wokół nas i na tym, co dzieje się w naszym wnętrzu.
Codziennie rano przygotowujemy dla wszystkich śniadanie. Gdy jest zimno, rozpalamy ogień w piecyku. Przy posiłku planujemy cały dzień, ale tutaj to pogoda dyktuje warunki. Wychodzimy w teren, gdy pogoda na to pozwala.
Wędrówka po lodowcu Ireny
Jeśli jest niesprzyjająca, to planujemy prace stacyjne, bo zawsze jest co robić, zawsze znajdzie się coś do naprawienia, usprawnienia czy ułożenia. Jak chociażby przyniesienie zapasu drewna, uzupełnienie wody w beczkach czy nadrobienie zaległości w analizach lub pisaniu artykułów. Wieczory zarezerwowane są na czytanie książek, słuchanie muzyki albo gry w karty. Gdy na stacji są również osoby z innych krajów, rozmawiamy o różnicach kulturowych, życiu.
Mówią, że nie ma złej pogody, jest tylko zły ubiór. W sytuacji, gdy niepogoda utrzymuje się przez dłuższy czas, to korzystając z tego, że ulewny deszcz przeszedł w mżawkę, ubieramy się i wychodzimy, by wykonać w terenie tyle prac, ile się da. Może nie jest to za przyjemne, moknąć i marznąć, ale po powrocie można się rozgrzać przy piecyku, zjeść ciepły posiłek i odpocząć. A jeśli się przy okazji trafi na dzień sauny, to już jest pełnia szczęścia (bo sauna jest rozpalana dwa razy w tygodniu).
Takie deszczowe czy wietrzne dni idą szybko w zapomnienie, szczególnie gdy wypogadza się. Słoneczne dni, w których nie wypadają monitoringi, wykorzystujemy na zabawę (np. grę w piłkę nożną), na opalanie się na dachu stacji (mając na sobie spodenki i krótką koszulkę, gdy nie wieje wiatr) lub na wycieczki turystyczne. Zabieramy wtedy ze sobą aparaty fotograficzne, jedzenie oraz broń i idziemy pod lodowiec uchodzący do fiordu. Może po drodze natkniemy się na foki albo białuchy? Może zobaczymy cielenie się lodowca? Zawsze może pojawić się coś ciekawego lub niespodziewanego, jak choćby szklana boja wyrzucona na brzeg albo niedźwiedź, który pływa w wodzie. W bezwietrzną pogodę czasem wybieramy ponton, by dostać się w miejsca, do których nie da się dojść. Przygotowanie takiej wycieczki trwa trochę dłużej, bo trzeba wyciągnąć z garażu ponton, przeciągnąć go ponad 100 m do plaży, sprawdzić silnik, uzupełnić paliwo w zbiorniku, ubrać się w kombinezony wypornościowe, zapakować broń i wszystko inne, co może nam być potrzebne. Potem tylko spychamy go na wodę, wskakujemy i ruszamy ku przygodzie. Odwiedzamy (już po sezonie lęgowym) ptasią wyspę ze szczątkami kutra, który kiedyś rozbił się na szkierach. Albo płyniemy na sąsiednią równinę Sarsøyrę, gdzie na wąskim cyplu uwielbiają się wylegiwać morsy.
Morsy napotkane w czasie jednej z wypraw pontonem
Ostatnie dni na stacji i powrót
Początek września to czas przygotowań do powrotu i ostatnie wyjścia w teren. Demontujemy i zabieramy do stacji sprzęt naukowy, a ten, który zostaje, zabezpieczamy. To czas na intensywne prace stacyjne i przygotowanie stacji do zimy. Sprawdzamy wszystkie garaże, schowki i magazynki, robimy inwentaryzację rzeczy, które się tam znajdują. W garażu „łódkowym” zabezpieczamy pontony i silniki, układamy kanistry z olejem i paliwem. Składujemy w stacji, przy piecu, zapas drewna. Wyciągamy z jeziorka pompę i zwijamy węże ogrodowe. Pakujemy sprzęt i rzeczy osobiste, które z nami wrócą do Polski. Zabezpieczamy garaż z zapasami żywności tak, by nie dostał się do nich niedźwiedź polarny. Odłączamy od kuchenki butlę z gazem i akumulatory od radia. Przygotowujemy worki ze śmieciami do zabrania na łódkę. Ryglujemy okiennice i przykręcamy je, by silne wiatry ich nie wyrwały. Na koniec zamykamy podwójne drzwi stacji i zasuwy, bo nie chcemy, by niedźwiedzie polarne dostały się do środka. Żegnamy się ze stacją i idziemy na plażę, gdzie wśród toreb i worków czekamy, aż zabiorą nas na statek. Czasem jest to jacht, czasem łódź motorowa. Ostatni raz patrzymy na stację, która przez kilka miesięcy była naszym domem, i wracamy do cywilizacji.
Zima nadchodzi, trzeba wracać
Tekst i zdjęcia: dr Katarzyna Greń