Śnieżyca, ponury krajobraz małego rybackiego miasteczka na islandzkim odludziu. Policjant-outsider rozwiązuje zagadkę brutalnego morderstwa... Mrozi krew w żyłach niczym arktyczna zima?
Ale to tylko scenariusz serialu kryminalnego „W pułapce” (tytuł oryg. Ófærð). Skandynawskie, surowe krajobrazy, nie do końca okiełznana natura to z jednej strony malownicza klisza, z drugiej – idealna sceneria dla opowieści o zbrodniach w modnym od jakiegoś czasu stylu „nordic noir”.
Rzeczywistość jest trochę bardziej skomplikowana – na przykład: islandzka policja, Lögreglan, na co dzień rzadko nosi broń, za to ten wyspiarski naród liczący 300 tysięcy osób posiada łącznie 90 tysięcy sztuk legalnej broni, a praktycznie nie ma przestępstw z jej użyciem. Z kolei Szwecję czy Norwegię postrzegamy generalnie jako kraje bezpieczne, co potwierdzają statystyki, a i one mają swoich krwawych seryjnych morderców. "Fabrykantka aniołków z ulicy Bruksgatan " – Hilda Nilsson, czyli ostatnia kobieta skazana w Szwecji na karę śmierci – zabiła na początku XX wieku ośmioro dzieci. W 2004 roku na wolność po 21 latach w więzieniu wyszedł Norweg Arnfinn Nesset, który otruł 22 pensjonariuszy domu opieki, w którym pracował.
Na zdjęciu Hilda Nilsson - "Fabrykantka aniołków"
Jeszcze dalej niż północ
O ile nie dziwią nas brutalne zbrodnie w Oslo czy Sztokholmie, to jednak Arktyka w zbiorowej wyobraźni jawi się co prawda surowo, ale sielsko. Niewielka gęstość zaludnienia powinna raczej wzmacniać kruche więzi międzyludzkie niż wzbudzać agresję, a panująca temperatura - chłodzić emocje. Owszem, są takie miejsca, gdzie ludzie skazani są na swoje towarzystwo na tyle długo i w tak dużej wymuszonej bliskości, że do głosu mogą dochodzić mordercze instynkty, ale to przecież stacje badawcze, a ich obsada to wyważeni, racjonalni naukowcy…
A jednak! Nawet ich może popchnąć do ostateczności pogoda, izolacja i największy wróg… monotonia.
Rodzynkowe wino, czyli jaki proces w kosmosie?
Przenieśmy się na T-3 – kawałek lodu wielkości Manhattanu, zwany również lodową Wyspą Fletchera. 16 lipca 1970 roku na T-3, który w tamtym czasie unosił się na północ od Kanady na Oceanie Arktycznym stacjonowało 19 naukowców i techników, badających prądy oceaniczne oraz wzorce pogodowe.
Mario Escamilla był naprawdę wściekły. Jego kolega, zwany Porky, właśnie ukradł mu dzbanek wina rodzynkowego domowej roboty. Kiedy Escamilla się o tym dowiedział, coś w nim pękło. Był chudy, nosił okulary i uważano go za cichego, a nawet małomównego. A jednak niespodziwanie 33-letni Mario chwycił za karabin i wyruszył, by odzyskać swoją własność.
Niestety, Escamilla nie wiedział, że karabin, który wziął do ręki był wadliwy. Jedno mocne uderzenie - nawet bez pociągnięcia za spust - i strzał.
Wywiązała się walka i Escamilla postrzelił nie Porky'ego Leavitta, ale swojego szefa, Bennie'ego Lightsy'ego, prosto w klatkę piersiową.
„Banalna” tragedia dała początek pozornie banalnej dyspucie prawnej – jakiej jurysdykcji podlega właściwie oskarżony o zabójstwo dokonane na nienależącym do nikogo dryfującym lodzie 240 km na północ od kanadyjskiej wyspy Ellesmere? A idąc dalej…Dokładnie rok przed zbrodnią na T-3 wystartował Apollo 11, który 4 dni później wylądował na Księżycu, nieuchronnym zatem stało się pytanie – jak osądzimy pierwszą zbrodnię w kosmosie, która jest właściwie nieunikniona – kolonizacja każdej przestrzeni przez Homo sapiens naznaczona jest ludzkimi wadami, w tym skłonnością do przemocy.
„Spoiler alert”: Antarktyda
O ile konflikt o trunek można pochopnie ocenić jako mało szlachetny motyw ataku, to bywają przyczyny jeszcze bardziej zaskakujące.
Na drugim końcu globu i wiele lat po wydarzeniach z Wyspy Fletchera, bo w październiku 2018 roku, Siergiej Sawicki, 55 letni członek ekipy badaczy spędzającej antarktyczne lato na Wyspie Księcia Jerzego, na rosyjskiej stacji Bellingshausen, w kantynie rzucił się z nożem na Olega Biełoguzowa, z którym pracował pozornie bezkonfliktowo przez ostatnie pół roku. Zaatakowany na szczęście przeżył, a agresor ewidentnie przeszedł załamanie nerwowe, jednak bezpośrednim impulsem, jak przyznał, było to, że Oleg nieustannie… zdradzał mu zakończenia czytanych książek.
Nie od dziś wiadomo, że nawet kulturalne rozrywki nie zawsze gwarantują bezpieczeństwo.
Jak donosił magazyn Canadian Geographer, 60 lat wcześniej na radzieckiej stacji antarktycznej Wostok przegrana partyjka szachów doprowadziła jednego z polarników do takiej furii, że zamordował swojego oponenta siekierą, a w efekcie w rosyjskich bazach zakazano gry w szachy (choć zarówno ta historia, jak i zakaz nie są wiarygodnie potwierdzone).
Najbardziej samotny i najbielszy kontynent jeszcze bardziej niż północne rejony polarne wydaje się miejscem wolnym od zbrodni, gdzie zamiast wystrzałów pistoletu słychać co najwyżej „tupot małych stóp” rozkosznie niezdarnych pingwinów. Ale pozory mylą, i „literacki” incydent z 2018 poprzedziło sporo wydarzeń o charakterze kryminalnym – a czasem zupełnie niewyjaśnionych i niepokojących.
Rodney Marks szedł właśnie z budynku badawczego do głównej bazy na Stacji Amundsen-Scott, kiedy zaczął się dziwnie czuć. Cóż, w końcu otaczała go polarna noc i przenikliwy mróz. Ale to było coś więcej, 32-letni astrofizyk miał problemy z oddychaniem, praktycznie stracił wzrok.
O 5:30 rano 12 maja 2000 r. Marks obudził się wymiotując krwią. W ciągu dnia trzykrotnie udał się do lekarza stacji, Roberta Thompsona, a z każdą wizytą jego objawy stawały się coraz bardziej dokuczliwe. Ból palił stawy i żołądek, jego oczy były tak wrażliwe, że musiał nosić okulary przeciwsłoneczne, mimo że słońce nie wzeszło nad bazą od dobrych kilku tygodni. Wraz z pogarszającym się stanem fizycznym, pogarszał się również jego stan psychiczny: stał się tak niespokojny, że lekarz zastanawiał się, czy przyczyną jego objawów nie jest po prostu atak paniki. W końcu serce Rodney’a się zatrzymało, a po 45 minutach bezskutecznych prób reanimacji Thompson o godzinie 18:45 stwierdził zgon.
Na zdjęciu Rodney Marks.
Gdy tylko walka o uratowanie życia Marksa dobiegła końca, 49 osób mieszkających w bazie stanęło przed nowym problemem: martwe ciało w jednym z najbardziej odległych miejsc na ziemi, w porze roku, w której było zbyt zimno, by mogły lądować samoloty. Minęły miesiące, zanim samolot był w stanie przetransportować szczątki Marksa - i 6 lat, zanim okazało się że najprawdopodobniej został on zamordowany. Ktoś podał mu śmiertelną dawkę metanolu. Kto i dlaczego? W gronie podejrzanych było 49 mieszkańców polarnej bazy na końcu świata. Odpowiedzi nie znamy do dziś.
Kapryśny magnetyzm, czy co?
Czy zmienne pole magnetyczne Ziemi może napędzać te trudne emocje? To oczywiście trochę czarny humor, bo tkanka żywa jest mało podatna na działanie ziemskiego pola magnetycznego i nie udowodniono zależności między jego zmianami a ludzkim zachowaniem. A jednak agentom FBI oraz mediatorowi, którzy w tym samym tygodniu 1996 roku musieli udać się w niegościnne progi dwóch antarktycznych stacji badawczych – odpowiednio amerykańskiej McMurdo i australijskiej Casey, trudno było oprzeć się wrażeniu, że coś niepokojącego „wisi w powietrzu”. Na stacji McMurdo jeden z kucharzy zaatakował drugiego młotkiem, a w bazie Casey wybuchł nie do końca zrozumiały, ocierający się o zbiorowe szaleństwo bunt 15 członków jej obsady.
Choć chętnych na polarne wyprawy nie brakuje i dla wielu to spełnienie życiowego marzenia, konfrontacja z białym, mroźnym piekłem weryfikuje najbardziej ambitne plany i najsilniejszą nawet psychikę. I tak w 1983 roku chilijski lekarz pracujący na argentyńskiej stacji Almirante Brown z coraz większym niepokojem obserwował słońce z każdym dniem coraz niżej nad horyzontem. Ciemność zbliżała się nieubłaganie i lekarz doszedł do wniosku, że kolejnej zimy w tym miejscu jednak nie przetrzyma. Wpadł więc na radykalny pomysł – podpalił budynek stacji, a trzeba pamiętać że sucha, wietrzna Antarktyda pozbawiona nie tylko straży pożarnej, ale wystarczających ilości wody w stanie ciekłym to idealne miejsce do rozprzestrzeniania się ognia. W efekcie wraz z załogą został ewakuowany.
Bez śladu, czyli kosmici i radzieccy szpiedzy
Niewyjaśnione zaginięcia bez śladu napędzają wyobraźnię domorosłych detektywów i miłośników nie tylko historii kryminalnych, ale i teorii spiskowych z radzieckimi szpiegami i kosmitami w tle.
W sobotę 8 maja 1965 roku Carl Disch, fizyk pracujący na amerykańskiej stacji Byrd opuścił budynek pomiarowy i udał się do głównej bazy, oddalonej o nieco ponad 1,5 km. Zamiecie śnieżne nie ułatwiały tych spacerów, dlatego wzdłuż całej trasy umieszczono linę, która zapobiegała zgubieniu drogi. W ciężkich warunkach pogodowych Carl powinien dotrzeć na miejsce w ciągu 45 minut. Kiedy tak się nie stało, zaniepokojeni koledzy wyruszyli na poszukiwania. Ze zdziwieniem odkryli ślady butów Carla, który nie szedł wzdłuż bezpiecznej liny, ale najwyraźniej pewnym krokiem oddalał się w kierunku… lodowej pustki. Ślady urywały się niespodziewanie. Ciała Carla nigdy nie odnaleziono.
Wypadek? Samobójcza, desperacka wyprawa donikąd? Plotki głosiły, że Carl uniósł się honorem po oskarżeniu przez towarzyszy o oszustwo w trakcie gry w karty, i obwieścił, że ich zostawia i idzie odwiedzić „przyjaciół na biegunie”, choć nikt nie potraktował tej groźby poważnie.
Klimat zimnej wojny sprzyjał spekulacjom o szpiegostwie – a może Carl był radzieckim szpiegiem, albo został przez radzieckie służby porwany? Żadnych dowodów na to nie ma, choć nie jest tajemnicą, że w tamtym czasie antarktyczne bazy naukowe bywały przykrywką działań militarnych rywalizujących mocarstw. Oczywiście miłośnikom opowieści o UFO najbardziej przypada do gustu hipoteza o porwaniu przez kosmitów, podsycana przez opowieści o „tajemniczych światłach” obserwowanych w tych dniach w okolicach stacji.
Zdjęcie Carla Discha
Optymiści chętnie uwierzą w wersję o dobrowolnym odejściu Carla, który jednak miał nie ulec antarktycznej głuszy, lecz przetrwać, co oczywiście przy panujących tam temperaturach i wiatrach jest niemożliwe. Faktem jest natomiast, że w 1971 roku stacja McMunro przez sieć pogodową AA2 otrzymała następujący komunikat: „Dla świata jestem martwy. Wierzą, że moje ciało jest tylko punktem zamrożonym na powierzchni tego białego kontynentu. Mówię wam, ja, Carl Disch, żyję. Nie myślcie ani przez chwilę, że to był błąd. Wszystko było zaplanowane. Popychali mnie, dręczyli i nudzili swoim płytkim życiem (…). Niekończący się śpiew wiatru doprowadza mnie niemal do szaleństwa. Zaczynam tęsknić za ludzkim towarzystwem”.
Autor, czy też autorzy komunikatu postanowili najwyraźniej podsycić nadzieje tych, którzy wierzyli, że Disch żyje gdzieś samotnie, bez zapasów, ubrań, paliwa w antarktycznym piekle, budując legendę Carla Discha i stacji Byrd.
Treść rzekomej wiadomości od Carla wiąże się z jeszcze jedną anegdotą o jego zniknięciu. Otóż Carl pracować miał z niejakim Frankiem Recely, określanym jako bardzo poczciwy człowiek, za to nieprawdopodobny wręcz nudziarz. Według jednej z wersji Carl miał po prostu wstać i wyjść, nie mogąc znieść perorowania Franka ani chwili dłużej.
Koniec świata na Wyspach Belchera
Polarne tragedie związane ze stacjami polarnymi mogą pozostawić wrażenie, że tylko naukowcy, czy szerzej obsada stacji polarnych na północy i na południu pod wpływem izolacji, przemęczenia, mieszaniny agorafobii i klaustrofobii, zaburzonego rytmu funkcjonowania, monotonii, rozłąki z bliskimi, wymuszonej koegzystencji z obcymi ludźmi podatni są na różnego typu kryzysy psychiczne, które mogą skutkować agresją, a w efekcie w skrajnych przypadkach prowadzić do tragedii. Wiemy to nie od dziś – praktycznie cała załoga ekspedycji Belgica (1898-1899) doświadczyła „melancholii”. Jak pisał Frederick A. Cook: „Czarna kurtyna, która opadła na zewnętrzny świat lodowatego spustoszenia, zstąpiła na wewnętrzny świat naszych dusz. Wokół stołów, w laboratorium i w sterowni wszyscy siedzą smutni i zniechęceni, pogrążeni w marzeniach o melancholii, z których od czasu do czasu ktoś budzi się z pustą próbą entuzjazmu”[1]
Tymczasem jedna z najbardziej dziwacznych i okrutnych zbrodni rozegrała się w inuickiej społeczności.
Zima 1941 roku była ostra, bardzo ostra, nawet jak na warunki, do których byli przyzwyczajeni mieszkańcy północnej Kanady. Inuici zamieszkujący jedną z Wysp Belchera spędzali czas chroniąc się w igloo, a niektórzy czytali Biblię, przywiezioną kilka lat wcześniej przez handlarzy i misjonarzy. Czytał ją także 27 letni Charlie Ouyerack, chorowity mężczyzna o niskim statusie w tej małej społeczności. Traf chciał, że na ziemię spadł deszcz meteorytów, rozświetlając niebo nad arktycznymi wysepkami. Ouyerack nie miał wątpliwości – to tego musiała dotyczyć Ewangelia wg Św. Mateusza! „Gwiazdy będą spadać z nieba i zachwieje się cały porządek wszechświata. Wtedy pojawi się na niebie znak mojego przyjścia i wszystkich ogarnie skrucha, bo cała ludzkość ujrzy Mnie, Syna Człowieczego, przybywającego na obłokach w wielkiej mocy i chwale”. A zatem zbliżał się koniec świata. Niepozorny i nieszczególnie poważany Charles Ouyerack zareagował na tę konstatację osobliwie – ogłosił się mianowicie Jezusem („angakokiem” - szamanem białego człowieka). Najlepszego myśliwego na wyspie – Petera Sala – ogłosił natomiast Bogiem. Obydwaj zaczęli głosić wizję wspaniałego nowego życia – bez niebezpiecznych polowań, męczącego łowienia ryb, pracy i głodu. Na początek Charles i Peter kazali zabić psy zaprzęgowe – przecież już wkrótce wszyscy mieli potrafić latać; w rzeczywistości odcięto w ten sposób innym członkom plemienia drogę ucieczki.
Kiedy młoda dziewczyna z wioski, Sarah, poddała w wątpliwość boskość Petera, ten bez wahania ogłosił ja szatanem, a jej brat, żarliwy wyznawca Petera i Charlesa brutalnie ją zamordował. Taki sam los spotkał kolejnych dwóch sceptycznych niedowiarków. Siostra Petera, Mina, zagoniła 6 osób, w tym własną matkę, na lód w zatoce i zmusiła ich do rozebrania się, aby mogli przywitać swojego zbawcę; rzecz jasna, szybko zabiła ich hipotermia. W sumie kult, a właściwie zbiorowa histeria pochłonęła 9 ofiar – czworo dorosłych i pięcioro dzieci, zamordowanych przez lub przy aprobacie rodziny i przyjaciół. Niektórzy autorzy do dziś traktują te wydarzenia jako dowód destrukcyjnego wpływu „białej” cywilizacji na ludność rdzenną. Inni dostrzegają w tym charakterystyczne dla Homo sapiens, niezależnie od koloru skóry, wzorce znane z polowań na czarownice, gdzie nienawiść i chęć wykluczenia okazuje się silnie zaraźliwa, nawet bez dodatkowych bodźców związanych z chciwością. Można też krwawą historię z arktycznej wyspy potraktować jako doskonałą ilustrację znanego psychiatrom zjawiska paranoi indukowanej (fr. folie à deux), gdzie najczęściej w grupie bliskich osób pojawia się system urojeń i wspierają się one wzajemnie w tym obłędzie.
A może po prostu raz na jakiś czas surowe piękno polarnych krain nieuchronnie pochłania swoje ofiary…
Tekst: Anna Wielgopolan
[1] Tłumaczenie na podstawie: Lawrence A Palinkas, Peter Suedfeld,Psychological effects of polar expeditions,The Lancet, Volume 371, Issue 9607, 2008, Pages 153-163, ISSN 0140-6736, https://doi.org/10.1016/S0140-6736(07)61056-3.