Pierwsze kroki: wspomnienie wyprawy polarnej sprzed czterech dekad - Edu Arctic

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Możecie Państwo dokonać w każdym czasie zmiany ustawień dotyczących cookies. Więcej  szczegółów w naszej Polityce cookies.

Bez internetu, GPSów. Z zupełnie innego świata - PRL-u u progu stanu wojennego - wyruszyli polarnicy w okolicę Polskiej Stacji Polarnej HORNSUND na Spitsbergenie. Dr Jerzy Giżejewski, uczestnik wyprawy, wspomina swój pierwszy pobyt naukowy w Arktyce, latem 1980 r.

Z płytkiego snu wyrwał mnie metaliczny łoskot – to już znany nam odgłos wypadającego z kluzy łańcucha kotwicznego - znak że m/s Garnuszewski, którym od tygodnia płyneliśmy z Gdyni, dotarł na miejsce - do Hornsundu. Spojrzenie przez bulaj potwierdziło ten fakt – oświetlona niskim słońcem spokojna woda fiordu, schowane za skalistym półwyspem czoło lodowca i ośnieżone góry w tle. Nasze plany zaczynały się realizować - byliśmy na Spitsbergenie.

Tydzień wcześniej na nabrzeżu portu w Gdyni oficjalnie pożegnano nas, czyli „III Centralną Wyprawę PAN  Spitsbergen 1980—1981”. Musieliśmy włożyć otrzymane w wyposażeniu osobistym wyjściowe granatowe spodnie, jasno-niebieskie koszule i granatowe krawaty z sylwetką białego niedźwiedzia. (Następne wyprawy dostawały już tylko krawaty, dlatego po wielu latach docenimy elitarność tego elementu ubioru). Raport kierownika wyprawy przyjął Sekretarz Komitetu Badań Polarnych przy Prezydium PAN, który płynał z nami i wrócił Garnuszewskim do kraju. Było pewnie jeszcze kilka osób oficjalnych, ale tylko Jego znałem, ponieważ na studiach zdawałem u Niego egzamin z paleozoologii. Wyprawa liczyła około 50 osób: elitę – 10 zimowników, którzy pozostali na Stacji w Hornsundzie przez następny rok, grupę techniczną, która przez lato kontynuowała prace budowlane trwające od dwóch lat – od I Wyprawy 1978/1979 -  która odremontowała i uruchomiła Stację po prawie 20 latach przerwy. (Stacja została zbudowana w 1957 roku na potrzeby wyprawy  III Międzynarodowego Roku Geofizycznego i po roku pracy dla wyprawy, a w następnych kilku sezonach korzystania z niej przez terenowe grupy letnie została zamknięta, oddana pod opiekę gubernatora Svalbardu i używana sporadycznie przez traperów norweskich). Pozostali uczestnicy to tzw. Grupy Regionalne, reprezentujące różne ośrodki i mające własne programy na okres letni. Jedną z takich grup stanowiliśmy my - Grupa Paleontologiczna: szef – Michał z Zakładu Paleobiologii PAN, Olgierd – biolog z Szczecińskiej Szkoły Morskiej (był już na Spitsbergenie, zaliczył pieszo obejście Hornsundu), razem z Michałem mieli zajmować się ekologią fiordu, Waldek i ja – grupa geologiczna z planem badań (również podwodnych) strefy brzegowej otwartego morza w rejonie Hytteviki i Nottinghambukty – na północ od wylotu fiordu, i planem współpracy z III Gdańską Wyprawą Oceanograficzną.

Wyszliśmy na pokład. Widoki były wspaniałe, chwilę kontemplowaliśmy i wróciliśmy do kabiny. Życie statkowe miało swoje żelazne reguły – załoga po zakończeniu manewrów kotwiczenia znikła z pokładu i statek zamarł do godziny 8 – pory śniadania. Dopiero po śniadaniu zaczął się normalny ruch.

W podziale zadań trafiliśmy do drugiej grupy wyładunkowej, na ląd płynęliśmy szalupą około 15-tej, zabraliśmy tylko śpiwory i drobiazgi na wypadek, gdyby lód lub gwałtowna zmiana pogody uniemożliwiła powrót na statek. Zwiedziliśmy Stację, potem zimownicy – starzy i nowi - świętowali spotkanie, a my – do roboty : na „podwórzu” pomiędzy  budynkiem stacji i agregatorownią stawialiśmy duże wojskowe namioty. Do 1- szej w nocy udało się postawić cztery: kuchnię, stołówkę i dwa magazyny. Na nocleg wróciliśmy na statek.

 O 10-tej byliśmy znowu na lądzie i postawiliśmy następne pięć namiotów (mieszkalnych), a w czterech postawionych wcześniej dorobiliśmy podłogi.

Równocześnie trwał wyładunek, podobno przywieźliśmy około 400 ton. Czwórka saperów z grupy technicznej przy pomocy załogi obsługującej dźwigi zmontowała na wodzie tratwę z pontonów, na niej pływały przyczepy traktorowe, na które ze statku wyładowywali skrzynie z zaopatrzeniem. Potem tratwę dwa małe kutry holowały do brzegu, traktor przeciągał przyczepę na „podwórze” stacji, a dalej, już ręcznie, przenoszono ładunek na plac lub do postawionych przez nas namiotów magazynowych. Pusta przyczepa wracała na tratwę i z nią do statku i tak w kółko. Nie obyło się bez ”drobnego” potknięcia – jeden z kutrów został opuszczony na wodę  z otwartymi  otworami odwadniającymi. Zamiast odwodnienia było nawadnianie, na szczęście  saperzy zorientowali się w sytuacji zanim zostały odczepione liny, na których dźwig opuszczał kuter. Kuter został podniesiony, otwory odwadniające spełniły swoją zasadniczą rolę i zostały dokładnie zamknięte. Wyładunek mógł się zacząć.

O drugiej w nocy wróciliśmy na statek.

Grupie wrocławskiej udało się załatwić z kapitanem Garnuszewskiego przewiezienie ich sprzętu i zaopatrzenia do Hytteviki szalupą statkową. Dołączyliśmy się do akcji transportowej. Cały nasz dobytek też musiał trafić do Hytteviki, bo to teren naszej pracy. Warunki na morzu były ciągle bardzo dobre, doczepiliśmy więc do szalupy dwie nasze łodzie z większością dobytku, ale bez jedzenia, którego jeszcze nie dostaliśmy. Razem z szalupą płyneły jeszcze dwie mniejsze łodzie. Poznaliśmy tajniki bezpieczeństwa: każda łódź miała zapasowy silnik (zarówno polskie „Dęby”, jak rosyjskie „Wietieroki” i „Wichry” nie należą do niezawodnych) i rezerwę paliwa przynajmniej 20 l. Pogoda ładna, widoki rewelacyjne, transport się udał. Wróciliśmy zabierając gdańszczan, którzy byli w Hyttevice od końca czerwca, przypłynęli „Turlejskim” i formalnie byli samodzielną wyprawą. Z bazy zabrali swoją dużą, „szarą” łódź i Olgierda z całym jego dobytkiem. Czekaliśmy jeszcze na żywność.

Kolejna nocna wyprawa: kapitan szalupą przewiózł do Lisbetdalen na południowym brzegu fiordu grupę geomorfologów z Krakowa. Towarzyszyliśmy im małą łodzią jako siła wyładowcza. Mieli  niefortunnie zapakowaną żywność – w jedną dużą skrzynię, którą na szalupę opuścił dźwig statkowy, ale na brzeg siłami ludzkimi nie dało jej się przetransportować. Trzeba było ją otworzyć i zawartość przenosić ręcznie. Zostawiliśmy krakowiaków na piaszczystej plaży ze stertą sprzętu i rozpoczęliśmy powrót. Do fiordu weszła mgła. Staraliśmy się (z dobrym skutkiem) nie zgubić szalupy, której pasażerowie mieli kompas (my nie – trzeba o tym pamiętać na przyszłość!) i byli prowadzeni przez radio ze statku na podstawie obrazu radaru. Sylwetkę statku dostrzegliśmy z odległości (sugerowanej przez kapitana) około stu metrów tylko dlatego, że był pomiędzy nami a słońcem. Noc spędziliśmy na statku. W nocy alarm -  z głębi fiordu płynął lód, grożąc zerwaniem przycumowanych do statku łodzi. Gdańszczanie odpłynęli na brzeg. Rano załadowaliśmy na ich łódź sprężarkę (do ładowania aparatów do nurkowania) i zapas paliwa. To reszta naszych rzeczy, nie licząc jedzenia, którego ciągle nie mieliśmy. Kierownik wyprawy zapowiedział, że dostaniemy je dopiero, jak się zakończy rozładunek. Przenieśliśmy się do bazy letniej, w której ciągle trwały różne prace.

W kolejnych dniach pracowaliśmy przy załadunku śmieci, które muszą być wywiezione ze Spitsberganu i pustych beczek po paliwie do agregatów. Z kraju przypłynęło 80 ton oleju w około 400 beczkach. Puste beczki z ubiegłego roku musiały wrócić.

Zrobiliśmy wyposażenie stołówki: stoły i ławy. Niespodziewanie dowiedzieliśmy się (takie wieści krążyły nieoficjalnie), że statek popłynie do Longyearbyen i Barentsburga. Kierownicy mieli zaplanowane kurtuazyjne wizyty u konsula radzieckiego i norweskiego gubernatora. Dzięki temu nam także udało się odwiedzić te dwa centra władzy i życia na Spitsbergenie. Dla nas był to drobny problem – nasze rzeczy były już dawno w Hyttevice, a my mieliśmy tylko wysłużone już robocze ubrania. Michał wyrwał z magazynu czyste kombinezony robocze i w nich oraz gumofilcach trafiliśmy „wśród ludzi”. Saperzy rozebrali i załadowali na statek tratwę, śmieci i beczki. Statek był przygotowany do powrotu do kraju. Więc popłynęliśmy „zwiedzać”.

Około 9 rano dobiliśmy do kei w Barentsburgu. W salonie kapitańskim przyjęcie dla konsula i jego świty. Na ląd mogliśmy zejść około 12-tej. Miasteczko dosyć duże. Mieszkało tu około 1500 osób: górnicy z kopalni węgla z rodzinami, pracownicy obsługi, administracja. Zabudowa głównie drewniana w stylu znanym i z ilustracji syberyjskich, ale również kilka murowanych, kilkupiętrowych bloków, duży budynek siedziby konsula, na ścianach krajobrazy cieplejszych stron - brzozowe zagajniki, jakieś kwiatki. Na stoku góry nad miasteczkiem ogromny napis (żelazna konstrukcja) „Nasz cel - komunizm”, na centralnym skwerze placu popiersie wodza rewolucji odmalowane srebrzanką i grubo zabezpieczone przez mewy. Jak się dowiedzieliśmy, miasteczko było dobrą realizacją hasła – otwarta całą dobę darmowa stołówka, dom sportu z basenem i boiskami do siatkówki i koszykówki, sala gimnastyczna, dom kultury, na skraju osiedla obory z ponad setką krów, dla których paszę przywoziło się z kontynentu, a krowy po to, by każde dziecko mogło dostać litr mleka dziennie. Przed podstawowym sklepem, jaki udało się nam obejrzeć tylko z daleka, kłębił się dziki tłum, bo właśnie przywieźli dywany belgijskie, po kilkaset dolarów. To „Bieriozka”, odpowiednik naszego PEWEX-u, gdzie kupowało się za „barentrsburgi", odpowiednik naszych bonów PEKAO, w których górnicy otrzymywali część pensji. Barentsburgi trzeba było wydać na miejscu – taki recykling dewizowy.

Statek stał w porcie. Spaliśmy na statku i rano popłynęliśmy do Longyearbyen. Nie mieliśmy rezerwacji miejsca przy kei, więc na ląd trafiliśmy szalupami. Miasteczko w szerokiej dolinie, zabudowa drewniana, małe kolorowe domki, blisko portu hale magazynowe i hałdy węgla – tu też pracowały kopalnie i mieszkali głównie górnicy. Przy domkach po kilka skuterów śnieżnych, na ulicach trochę osobowych aut, nawet dwie taksówki (lotnisko jest oddalone od miasteczka o około 3 km) i bank, w którym wymieniliśmy trochę pieniędzy, aby kupić kartki pocztowe i znaczki.  Niestety, spóźniliśmy się, zimownicy wykupili prawie wszystkie znaczki, więc udało nam się norweską pocztą wysłać tylko kilka kartek, reszta poszła statkiem do kraju. Rzeka płynąca przez miasteczko wypływa z lodowca, więc woda jest bardzo mętna od zawiesiny. Wieczorem wróciliśmy na statek i odpłynęliśmy do Hornsundu.

Kto zostawał na Spitsbergenie, schodził na ląd. Garnuszewski odpływał 11 lipca. Odpłynęły również do swoich miejsc pracy i inne grupy terenowe., Nasza czekała jeszcze na żywność. Dostaliśmy ją następnego dnia. Trwało to wiele godzin, bo wszystko trzeba było dokładnie policzyć i pokwitować. Zapasami jedzenia dysponował lekarz wyprawy. Po odebraniu żywnościowego dypozytu, zostaliśmy zabrani przez gdańszczan. Załadowaliśmy nasze zapasy na ich łódź i popłynęliśmy do Hytteviki. Wreszcie byliśmy „u siebie” i mogliśmy pomyśleć o zabraniu się do pracy.

Po tygodniu rejsu z kraju i prawie dwóch tygodniach pracy przy rozładunku (wyładunku i załadunku) i budowie namiotowej bazy letniej oraz wycieczce do Barentsburga i Longyearbyen przenieśliśmy się wreszcie do miejsca, gdzie mieliśmy pracować – około 20 km na północ od wylotu fiordu Hornsund. Niewielka zatoka z piaszczysto-żwirową plażą, ograniczona z obu stron  skałkami szkierów, na tarasie nadmorskim, kamienistym,  a częściowo pokrytym tundrą. Zabytkowa chatka traperska z 1909 roku zwana husem. Jej drzwi zabezpieczone były kłodami drewna dryftowego przed możliwą wizytą białego misia (to raczej w zimie lub wiosną, w czasie naszego pobytu panowała opinia, że niedźwiedzi latem w Hornsundzie nie ma i rzeczywiście żaden się nie pojawił). Za drzwiami znajduje się niewielka sionka, a w prawo za dodatkowymi drzwiami izba z dwoma niewielkimi okienkami na wschód i na morze. W środku dwie piętrowe prycze, stolik, fotel  i dwa krzesła oraz solidna żeliwna kuchnia z dużym piekarnikiem. Na lewo od wejścia pomieszczenie magazynowo-warsztatowe, służące też od czasu do czasu jako łazienka. Można tam było wstawić miednicę z ciepłą wodą i mniej lub bardziej dokładnie się wyszorować. Na tarasie przed chatą dwa duże, wojskowe namioty:  magazynowo-laboratoryjny i magazynowo-mieszkalny. Od końca czerwca gospodarowała tu już III Wyprawa Oceanograficzna Uniwersytetu Gdańskiego: Marcin (mgr, szef) i piątka studentów: Ania i Sławka (mieszkają w chacie), Wojtek, Sławek i Jacek.  Wszyscy ze stażem spitsbergeńskim, z czasem ich nazwiska zaczną coraz więcej znaczyć w  polarnym światku. Rozstawiliśmy w rządku prostopadle do morza nasze cztery namioty – dwuosobowe kopuły, wypożyczone z magazynu PAN, zaprojektowane specjalnie na użytek wypraw. Mieszkaliśmy pojedynczo, aby w namiocie zmieścić również skrzynkę z osobistymi rzeczami. Na sprzęt nurkowy (sprężarka, aparaty, skafandry itd.) dostaliśmy kąt w dużym namiocie magazynowym, a zapasy żywności mieściły się w magazynku husa.

13 lipca, piękna pogoda, bez wiatru, temperatura +7oC, w doskonałych warunkach spędziliśmy dzień na bojach z techniką. Udało nam się uruchomić i opływać oba silniki i echosondę.

Poszliśmy z wizytą do Werenhusa – tak zwyczajowo nazywa się bazę Uniwersytetu Wrocławskiego pod moreną Lodowca Werenskjolda. Wkrótce zjawili się tam nowi goście – przyleciał zastępca gubernatora Svalbardu i przywiózł pocztę. Kiedy ruszał w drogę do Hornsundu, zabraliśmy się helikopterostopem do Hytteviki.

Korzystaliśmy z dobrych warunków na morzu – teraz rytm pracy wyznaczały nam godziny pływów. Echogramy chcieliśmy robić przy wysokiej wodzie, aby luka pomiędzy echogramem, a profilem robionym „na sucho” przy odpływie była jak najmniejsza. Skok pływu okazał się na tyle duży, że profile pomiędzy Hytteviką a Dunoyanami były ciągłe. Pierwsze pomiary odbywały się o 5 tej rano, a czasu wysokiej wody wystarczało na dwa profile. Na wieczornym przypływie profile były krótsze, więc udało się zrobić cztery. Na następnym przypływie zrobiliśmy dwa przekroje w Zatoce Nottingham. Przy maksimum przypływu i odrobinie szczęścia w wyszukiwaniu kanałów na powierzchni wielkiej delty Brattegi (rzeka odwadniająca dolinę Brattegdalen i południową część przedpola lodowca Werenskjolda) udało się dopłynąć do brzegu zatoki przy ujściu Brattegi czyli tzw. Delikatesów. Na zrobionych profilach pobraliśmy w plastikowe rury pierwsze próby osadów.

Wieczorem uruchomiliśmy duże silniki (DE-25). Kolejnego dnia planowaliśmy wycieczkę na Kapp Borthen. To daleko, aż na północ od Lodowca Torella.

Spitsbergen nas rozpieszczał. Pogoda nie zawodziła: piękne słońce, słaby wiatr od lądu, więc na morzu prawie nie było fali. Płynęliśmy w trzy łodzie. Po wyjściu za Dunoyane obraliśmy kurs na  widoczny daleko (prawie 20 km w linii prostej) Kapp Borthen. Mimo iż płynęliśmy dosyć daleko od  lądu, trzeba było uważać. Mapa pokazuje tu liczne szkiery. Wprawdzie patrzyliśmy trochę pod słońce, ale widok czół obu części Lodowca Torella wraz z panoramą gór robił wrażenie. Atrakcją samego przylądka jest wrak niemieckiego samolotu, który wylądował tu zmuszony awarią w 1942 roku.

Następnego dnia poszliśmy do doliny Bratteg. Interesowało mnie, czy da się pobrać jakieś próby osadów z jeziora Myrkht. Jezioro było  jeszcze w dużej części pokryte lodem. W odsłoniętej spod lodu bardzo płytkiej części widać było, że powłoka osadów na rumoszu skalnym, pokrywającym dno, jest bardzo cienka. Trzeba było poczekać, aż lód zniknie i szukać jakiegoś głębszego miejsca. Nie wiedzieliśmy, czy czas nam na takie igraszki pozwoli. Do doliny szliśmy możliwie wysoko po stokach Gulliksenfiellet szukając miejsca, skąd można by zrobić seryjne zdjęcia zatoki Nottingham - co godzinę od odpływu do maksimum przypływu. W ten sposób można zrobić mapę powierzchni delty Brattegi. Wracaliśmy bliżej brzegu, przy krawędzi Kvartsitsletty. Okazało się, że najlepszym miejscem była niewielka przełączka w północno-zachodniej grani Gulliksena.

Po dniu przerwy na różne prace bazowe 22.07 pierwsze nurkowania na profilu od Hytteviki w kierunku Dunoyane. Widzialność w wodzie rozczarowuje:  2-3 m, gorzej niż w Bałtyku. Trudno, to wynik wnoszenia dużej ilości zawiesiny przez wody roztopowe i lodowcowe. Skaliste dno porośnięte tworzącymi "las" wielkimi laminariami. Partie „korzeniowe” – miejsca przyrastania laminarii do dna - są bardzo dobrym miejscem do życia dla wszelkiego rodzaju drobiazgu. Z jednej takiej próby udaje się wygrzebać przedstawicieli ponad trzydziestu gatunków. Więcej osadu znajdowało się w bezpośrednim sąsiedztwie szkierów. Tu znaleźliśmy liczne ślady organizmów mułożernych. W naszych mokrych skafandrach dało się pracować około 40 minut, potem zaczynało się robić nieprzyjemnie zimno.

Wieczorem towarzyskie spotkanie w Werenhusie, można się było rozgrzać.

Pogoda przestała nas dobrze traktować. W notatkach z następnych pięciu dni powtarza się uwaga: foen, pada i wieje, na morzu wysoka fala. Marago, makao, brydż...

Udostępnij